Dzisiaj BJ miała prawdziwy odlot. Przyszło dwóch panów informatyków, a ona była podekscytowana niczym uczestniczka programu “Pimp my Pacman”. Przez cały boży dzień siedzieli w jej biurze i odpicowywali ten przedpotopowy wynalazek. Nie wiem, na czym polegały zmiany, bo gołym okiem nie widać. Niemniej miło wiedzieć, że jest naprawdę szczęśliwa.
Zaczęło się od radosnego podśpiewywania przy porannym fiokowaniu.
Bo mamy taki mały rytuał. Zaczynamy pracę o 6.30. Dawno już nauczyłam się, że nie znaczy to, iż do pracy należy przyjść o 6.25 i od 6.30 równo zacząć odpowiadać na maile. Najpierw jest kawka i wymiana zdawkowych uprzejmości. Dobry humor BJ - około pół minuty opowieści o korkach, gorszy - przymusowe 7,5 sekundy o pogodzie. 6.45 Śniadanko - ja, mały tapir na różowawej głowie - Ona. Trzeba umykać z miską musli, żeby nie oberwać lakierem do włosów, bo doprawdy używa go w stylu musicalu “Hairspray”. O 7.00 można powoli ruszać.
No więc przychodzę - a tu nucenie zza szafy, jakiś niezidentyfikowany przebój Ireny Santor bądź Mieczysława Fogga - kto by rozróżnił. Potem zapowiedź: pan Rafał i pan Kazimierz przyjdą uaktualnić Program. Po przyjściu rzeczonych - rumieniec na dekolcie.
W okolicach 14.30, zbierając się do wyjścia, weszłam na chwilę do jej kanciapy, żeby się pożegnać. Dałabym sobie rękę uciąć, że kątem oka zauważyłam małą, gorącą kroplę potu torującą sobie drogę z wrażliwego miejsca tuż za uchem, pieszcząc skórę szyi, przez zmysłowo wystający obojczyk, spływającą dalej bardziej zdecydowanie środkiem w stronę poruszonego, wyrywającego się z kibici serca...
Królowa piękna
2 lata temu