skip to main |
skip to sidebar
- Kocham Pana, Panie Buku najdroższy...
- Słowo honorrru!
Co ja wygaduję! Jaka nuda w biurze? Tu się nie da nudzić.
Bidżej przemieściła tu swoje centrum życiowe i tutaj przeżywa wszystkie niezbędne człowiekowi do poprawnej egzystencji emocje. Co z tego, że, jak chwali się przy byle okazji, nie ogląda telewizji? Przecież to życie, życie jest nowelą!
Najpierw mnie wkurzyła swoim szczebiotem o tym, że dostałam pracę z powodu swoich długich nóg. "Dziękuję za komplement", skwitowałam tę idiotyczną sugestię. Wolę tak, niż "Nie sądziłam,że Buk jest takim durniem". Ale nie zraziła się i zaczęła komentować moje spódniczki mini (Stan mojej szafy na dany dzień: spodnie, spodnie, 3 spódnice do kolana, jedna sukienka do pół łydki).
Potem było stworzenie grupy roboczej składającej się ze mnie i niejakiego Marcina. Nie lubiliśmy się bardzo, ale jako jedni z niewielu młodszych, niż reszta pracowników, szybko znaleźliśmy wspólny język - Obśmiewanie Bidżej i Buka. Jeden z takich radosnych wybuchów doszedł uszu BJ, co zrodziło w niej bardzo dojrzały pomysł: romans. Kiedy nas razem widzi (wykonujących w ramach grupy roboczej kawał doskonałej, nikomu niepotrzebnej roboty) wygłasza swoje komentarze nie na miejscu głosem 19-wiecznej pensjonarki. Ręce opadają...
No i tak się toczy przwdziwe życie obok BJ, na jej oczach ludzie łączą się w pary, podwładne kuszą krągłą pupą prezesów, kobiety zarabiają połowę mniej niż mężczyźni na tych samych stanowiskach. Jednym słowem wszystko po bożemu. No i na najważszym szczeblu kwitnie najprawdziwsza, platoniczna miłość...
- Cicho, wiem!
Nie pamiętam jak wygląda to w innych firmach. U nas hierarchia jest niesamowicie ważna. Nierówności społeczne są wyraźne jak w orkiestrze symfonicznej. Mimo pracy w biurze zarządu i dosyć odpowiedzialnych zadań, znaczę tyle samo co pyłek na butach Buka. Jestem zupełnie zastępowalna i przypomina mi się o tym codziennie.
Inaczej ma się sprawa z kolegami i znajomymi oraz ich powinowatymi. Są nie do ruszenia. Nie drżą o to, że nagle wręczy się im wypowiedzenie, albo sprawdzi ile godzin dziennie spędzają pisząc bloga w pracy.
Całą resztę można zwodzić i oszukiwać, zmieniać zasady gry w jej trakcie, czepiać się przecinków i strofować w przypływie wściekłości na kontrahentów, oferentów, władze państwowe i fiskusa.
A ja w tym tkwię po uszy i nie kiwam palcem, by to zmienic. Dlaczego? Serio, to nie wy mnie pytacie tylko ja was. No dlaczego?
(Czekam aż moi koledzy ze studiów będą sławni i bogaci.)
Nie tylko ja się nudzę. Praktycznie całe biuro pogrążone jest w wacie, która nie pozwala na gwałtowniejsze ruchy, na treźwe, szybkie myślenie i reagowanie na sytuację. Cała akcja odbywa się zazwyczaj w zwolnionym tempie, łącznie z dziwnie rozciągniętym, obniżonym głosem telefonu i odbierającej go sekretarki.
Jedyny Pan Buk porusza się szyko, nerwowo, bezszelestnie, zaskakując mnie zazwyczaj swoją obecnością za moją szafą, w moim świecie pełnym skórek od banana, ogryzków, pustych kubków po kawie, słonecznika, samolotów układanych z dokumentacji przetargowej i róż origami z notatek służbowych.
Każdy inny członek naszej społeczności biurowej szanuje moją prywatność i zanim do mnie zajrzy chrząknie, kaszlnie lub przynajmniej ostrzeże narastającym odgłosem podkutych racic na kaflach w holu. Wtedy przebijam się z mozołem przez watę i sprzątam wszystko, co leży na wierzchu, przełączam karty OgnistegoLisa na strony rządowe, urzędowe lub przynajmniej naszą własną.
Ten sam rodzaj ospałej paniki ogarnia wszystkich innych w podobnej sytuacji. Oprócz BJ, oczywiście, która kontroluje wszystko, co dzieje się w biurze, a przynajmniej bardzo się stara. Strzyże uszami w każdą stronę, przy najmniejszym choćby szeleście. Podzielna uwaga to błogosławieństwo. A może przekleństwo?
Moja praca jest stresująca.
Dzisiaj BJ miała prawdziwy odlot. Przyszło dwóch panów informatyków, a ona była podekscytowana niczym uczestniczka programu “Pimp my Pacman”. Przez cały boży dzień siedzieli w jej biurze i odpicowywali ten przedpotopowy wynalazek. Nie wiem, na czym polegały zmiany, bo gołym okiem nie widać. Niemniej miło wiedzieć, że jest naprawdę szczęśliwa.
Zaczęło się od radosnego podśpiewywania przy porannym fiokowaniu.
Bo mamy taki mały rytuał. Zaczynamy pracę o 6.30. Dawno już nauczyłam się, że nie znaczy to, iż do pracy należy przyjść o 6.25 i od 6.30 równo zacząć odpowiadać na maile. Najpierw jest kawka i wymiana zdawkowych uprzejmości. Dobry humor BJ - około pół minuty opowieści o korkach, gorszy - przymusowe 7,5 sekundy o pogodzie. 6.45 Śniadanko - ja, mały tapir na różowawej głowie - Ona. Trzeba umykać z miską musli, żeby nie oberwać lakierem do włosów, bo doprawdy używa go w stylu musicalu “Hairspray”. O 7.00 można powoli ruszać.
No więc przychodzę - a tu nucenie zza szafy, jakiś niezidentyfikowany przebój Ireny Santor bądź Mieczysława Fogga - kto by rozróżnił. Potem zapowiedź: pan Rafał i pan Kazimierz przyjdą uaktualnić Program. Po przyjściu rzeczonych - rumieniec na dekolcie.
W okolicach 14.30, zbierając się do wyjścia, weszłam na chwilę do jej kanciapy, żeby się pożegnać. Dałabym sobie rękę uciąć, że kątem oka zauważyłam małą, gorącą kroplę potu torującą sobie drogę z wrażliwego miejsca tuż za uchem, pieszcząc skórę szyi, przez zmysłowo wystający obojczyk, spływającą dalej bardziej zdecydowanie środkiem w stronę poruszonego, wyrywającego się z kibici serca...
Pracuję umysłowo, jak widnieje w papierach. Na co dzień mam do czynienia z normalnym, nudnym komputerem o wielkim ekranie, jednak parę razy w miesiącu przychodzi moment, kiedy otwieram w swoim komputerze Program. Program ma sentymentalny lejałt, coś jak skrzyżowanie Dosu z Pacmanem. Program wydaje dźwięki. Jak Commodore. Jeśli za dużo razy kliknę strzałką, mój Pacman wydaje dźwięki, po jednym na każdą pozycję, na którą wirtualnie kliknęłam, a której nie ma. Boże Broń, jeśli nacisnęłam strzałkę za długo. Siedzę przed moim Commodore i cierpliwie czekam, aż przestanie wydawać pierdzące dźwięki. Cała sala również.
Pacman i Bidżej stanowią jakby jedność. Są z tej samej epoki i wzbudzają tę samą mieszaninę uczuć - wzruszenia, sentymentalnej zadumy i żenady. Bidżej śmiga Pacmanem jak nikt inny, Pacman odwdzięcza się tym, że nie ma przed nią żadnych tajemnic. Dla mnie nie jest taki łaskawy. Poza tym nie lubimy się, bo nie działa z myszką. I zabawa z nim nie jest taka przednia, jak z prawdziwym Pacmanem...
Pan Buk, jak to zwykle bywa na samej wierchuszce, lubi kontrolę. Gdyby firma była niezbyt duża, wszystko było by ok, mógłby zatwierdzać każdego maila, każdą kropkę i przecinek. Ale nie jest. Firma jest rozgałęziona, więc postanowił odpuścić z kropkami, przy przecinkach się upiera. Typ pracoholika, tego samego oczekuje od innych. Chciałby, żebym ja (i mi podobni) siedziała po godzinach. Bo to by tak fajnie wyglądało, nie byłby sam, mógłby kontrolować kto do kibelka chodzi za często, kto na kawę, a kto najwięcej toneru zużywa. Ciekawe jakim promilem jego dochodów jest moja pensja.
No właśnie, pensja. Czy jest na sali ktoś, kto jest ze swojej zadowolony? Nie widzę, nie słyszę. Na rozmowie zapytano mnie ile chcę zarabiać. Powiedziano “całkiem słusznie”, wręczając mi umowę, na której kwotę tę zmniejszono o 15% obiecując podwyżkę po jakimś czasie. I tak nam zostało. Pan Buk jest głuchy na wszelkie groźby i prośby, uprzejmie nawet oświadczył, że droga wolna. Gdyby ktoś zastanawiał się - po co na rozmowie kwalifikacyjnej pytają cię o to ile chcesz zarabiać? Żeby mieć to w głębokim poważaniu.
Pan Buk jest wielki i pojemny, jest czarną dziurą spraw do zatwierdzenia, alfą bez omegi, jak się powiedziało A, to na B się jeszcze poczeka.
A tak poza tym jest dość uprzejmy, pomijając kilka poniżających żartów w miesiącu, kulturalny, jeśli mu zależy i wciąż nie ma czasu. Dzięki niemu mogę zaczynać kilkanaście rzeczy nie musząc ich kończyć, choć lepiej mieć je skończone pod ręką bo w razie czego i tak moja wina. A najlepsze w nim jest to, że często wyjeżdża na konferencje i seminaria, by innym Bukom opowiadać jaki z niego zajefajny Buk.
Ostatnio odkryłam, że strategia mimikry jest w jego przypadku skuteczna. Tzn. - ja ją stosuję. Jestem niewidoczna, dzięki czemu mam z Panem Bukiem niewiele do czynienia. Wystarczyła palma, spokojniejsze kolory, biurko poza linią wzroku i mam spokój. Przynajmniej z jego strony, bo zostaje jeszcze BJ, jak mawiają Amerykanie, Bidżej.
Siedzę za moją palmą i obserwuję, jak firma płynie niby to szerokim, spokojnym nurtem, a tak naprawdę kotłuje się niemiłosiernie pod powierzchnią. Po początkowym stadium walki o życie znalazłam sobie dryfującą gałąź i złapawszy ją w ostatniej chwili płynę sobie wiedząc, że każdy gwałtowny ruch może zmienić moją sytuację na gorszą. Płynę więc spokojnie obserwując wszystko naokoło.
“Hej, hej ,hej, inni mają jeszcze gorzej.”
Jestem młoda, mądra i zajebista. No, “jeszcze” młoda. Potrafię wszystko, a jak nie potrafię to nauczę się w trymiga. Prawie najzdolniejsze dziecko w klasie, pilna studentka z najwyższym stypendium, naprawdę dobrze się zapowiadałam. I co? Zdobyłam niesamowitą mądrość życiową: po studiach trzeba bardzo szybko zacząć działać, zaczepić się o jakąś drabinkę, aby móc się na nią wspinać przez pierwsze lata. Skąd wiem? Bo tego nie zrobiłam. No i siedzę teraz za palmą, Specjalista ds. Niczego. Zawodowo nikt mnie nie szanuje, Pan Buk przesuwa mnie ze stanowiska na stanowisko, pani BJ mnie upupia i nazywa Kotuś, tłumacząc od trzech miesięcy tę samą rzecz, której nauczyłam się już pierwszego dnia.
Obiecana praca, “pełna wyzwań”, “szkolenia” i “nie da się nudzić” okazała się nudna. Zero wyzwań. Szkolenia to właśnie BJ pokazująca w kółko tę samą sztuczkę w programie księgowym . Na rynku zastój, nikt nie potrzebuje (jeszcze) młodej, zdolnej (do wszystkiego). Płynę więc sobie spokojnie wraz z moją gałęzią, czekając na okazję ratunku i transferu na suchy ląd.